Pobyt w Tbilisi zaplanowałyśmy na ostatnia niedzielę października bo zwyczajowo w ostatni weekend tego miesiąca odbywał się Festiwal wina Tbilisoba. Niestety już od paru lat jest to święto ruchome i w tym roku festiwal odbył się 15 i 16 października.
No cóż trzeba plany zweryfikować i ten dzień poświęcamy na muzea. Najwięcej muzeów jest przy ekskluzywnej Aleji Rustaweli. Najpierw jednak zaglądamy do kościoła Kaszweti, gdyż muzeum otwierają dopiero o 11.
Zaczynamy od Galerii Narodowej, gdzie zachwycają mnie obrazy Niko Pirosmaniego, gruzińskiego samouka-prymitywisty. Został doceniony dopiero po śmierci a teraz jego postacie z obrazów są na magnesach , czy nawet wystawach sklepowych jako symbol Gruzji. Drugim malarzem mi nie znanym , który mnie urzekł to Lado Gudiaszwili.
Kolejne muzeum to Muzeum Narodowe , gdzie mieści się przepiękna i bardzo bogata kolekcja przedmiotów datowanych na początki epoki kamienia i epokę brązu.
Biżuteria jest bardzo misterna i piękna, że można by i teraz ją założyć.
Tutaj też się mieści Muzeum Okupacji , okupacji sowietskiej od 1921 – 1991. Bardzo bogato udokumentowane okrucieństwo tego okresu a liczby unicestwionych istnień porażają.
Zostało nam trochę czasu więc wędrujemy znanymi uliczkami, zaglądamy do jeszcze nie odkrytych zakamarków, spotykamy gruzińskiego Tamadę pijacego wino z rogu, to taki ich wodzirej.
W cerkwi Sioni oglądamy ślub , aby potem udać się na pierożki kinkali. Na drugim brzegu rzeki Kury czyli Mtkvari odwiedzamy świątynię Meteha, gdzie znowu się szykuje ślub.
Stamtąd wędrujemy w górę Tbilisi aż do katolickiego kościoła, zagubionego w gąszczu uliczek i straganów. Błędna informacja w Internecie, skraca pobyt do pół godziny ale już o zmroku schodzimy do rzeki, aby znowu wnieść się na wzgórze po drugiej stronie czyli naszego lokum.
Dzień kończymy wcześniej, bo czeka nas pakowanie i przeprowadzka do Borjomi.